Mam szczęście, że lubię to, co robię
Magdalena Drwal | opublikowano |
We wrześniowym numerze „Wiadomości Uniwersyteckich” ukazał się wywiad z prof. dr. hab. Leszkiem Leszczyńskim, dyrektorem Instytutu Nauk Prawnych UMCS. Rozmowę m.in. na temat jego aktywności naukowej przeprowadziła Klaudia Olender z Centrum Prasowego. Zachęcamy do lektury!
Niedawno obchodził Pan jubileusz 70. urodzin. To dobra okazja do wspomnień. Zacznijmy więc może od wyjaśnienia naszym Czytelnikom, co wpłynęło na wybór przez Pana studiów prawniczych na UMCS.
Częściowo był to przypadek. W mojej rodzinie nie było tradycji prawniczych, jednak ja już w szkole średniej postawiłem na prawo. Kierunek prawniczy kojarzył mi się z zawodem otwartym, bardzo pożytecznym społecznie, interesującym i dającym niezależność finansową. A dlaczego UMCS? Moja wychowawczyni w liceum, będąca absolwentką UMCS, zabrała nas do Lublina na wycieczkę, podczas której zwiedzaliśmy m.in. miasteczko akademickie. Lublin był wówczas jedynym w Polsce miastem dwóch uniwersytetów, co dodawało mu wyjątkowości. Wydawało mi się, że perspektywa pluralizmu oraz konfrontacji różnych światopoglądów i sposobów myślenia, reprezentowanych przez obie uczelnie, sprawi, że „będzie ciekawie”. Pamiętam, że podczas tej wycieczki ogromne wrażenie zrobiła na mnie Biblioteka Główna UMCS. I tak w 1975 r. rozpocząłem moją przygodę z naszym Uniwersytetem, która trwa do dziś.
Jak wspomina Pan okres studiów?
Przyjechałem do Lublina z tzw. prowincji, więc zawsze miałem z tyłu głowy, że trzeba się starać. Dobre wyniki przychodziły mi z łatwością. Miałem też szczęście do ludzi, bo choć wybór seminariów nie był do końca świadomy, to udało mi się „załapać” do dyscypliny prawnej najbardziej ogólnej i dającej najwięcej możliwości autorskich. Dużo zawdzięczam prof. Grzegorzowi L. Seidlerowi oraz promotorowi mojej pracy magisterskiej prof. Henrykowi Groszykowi, choć poszedłem w innym niż oni kierunku badawczym, bo to teoria prawa, a nie doktryny prawne czy teoria państwa wydawała mi się najbardziej interesująca. Mówi się nieco złośliwie o prawnikach, że są głównie komentatorami działań prawodawczych albo glosatorami orzeczeń, że przedmiot ich badań pochodzi z zewnątrz, a metodologia jest skoncentrowana na analizie formalno-dogmatycznej, ale w przypadku teorii prawa zamiast komentarza do przepisu prawnego pojawia się autorski komentarz do prawa jako zjawiska oraz środka regulacji i kontroli. Kiedy mówimy o różnych koncepcjach prawnych, to przecież one rodzą się na gruncie teorii i filozofii prawa. Ważne jest, by nie były zbyt wyabstrahowane, a przez to nieprzydatne innym naukom prawnym.
Powtarza Pan, że teoria prawa jest cenna, kiedy realizuje trzy istotne aspekty. Jakie?
Po pierwsze ważny jest mocny kontakt z dogmatyką prawniczą, czyli ze szczegółowymi naukami prawnymi, np. nauką prawa cywilnego czy karnego. Jeśli teoria prawa szanuje dorobek tych subdyscyplin i jednocześnie pełni funkcję integracyjną, nie ograniczając się do własnego pola badawczego, to odbiór teorii jest szerszy i głębszy. Po drugie teoria prawa musi mieć odniesienie do praktyki. Kiedy równolegle zacząłem wykonywać zawód adwokacki, a później sędziowski, to ów teoretyczny background bardzo się tu przydawał. Przenosiłem jednak także elementy praktyki orzecznictwa na grunt teorii, pokazując, że nie można jej odrywać od życia. Natomiast trzeci aspekt to związek z komparatystyką, który na gruncie badań innych kultur i porządków prawnych pomaga lepiej zrozumieć złożoną istotę prawa.
Dużo Pan podróżuje, był Pan ponad 20 razy w USA i ponad 10 w Japonii, nie wspominając już o podróżach do państw europejskich. Czy wyjazdy i kontakty z innymi kulturami wpływają na sposób postrzegania teorii prawa?
Mój pierwszy naukowy wyjazd zagraniczny miał miejsce 2 lata po skończeniu studiów, co wtedy nie było powszechne. Spędziłem wówczas w USA pół roku i zdałem sobie sprawę, że uwzględnianie perspektyw z innych krajów i kultur prawnych zupełnie zmienia mój punkt widzenia na to, czym zajmuję się w Polsce. Można prowadzić badania komparatystyczne, korzystając z książek i opublikowanych orzeczeń, ale pobyty zagraniczne, bezpośrednie kontakty z osobami i zjawiskami prawnymi, odkrywają dużo więcej. Dzięki wyjazdom zbliżyłem się do anglosaskiej kultury prawnej i nawiązałem wiele cennych znajomości, m.in. w 1992 r. poznałem sędziego Johna M. Marshalla, który corocznie prowadzi zajęcia na UMCS.
Skąd to zamiłowanie do Kraju Kwitnącej Wiśni?
W latach 80. Japonia wydawała mi się bardzo atrakcyjna, jednak to przypadek sprawił, że się tam znalazłem. Mój szwagier w 1980 r. jako student politechniki wyjechał tam na wycieczkę i zatrzymał się u osób, które chciały przyjechać do Polski. Nie mógł jednak zaprosić ich do siebie, więc ja to zrobiłem. I tak rozpoczęła się nasza rodzinna polsko-japońska przyjaźń. W jej efekcie w 1987 r. złożyłem wniosek do Ministerstwa Nauki Monbusho o 2-letnie stypendium i, pokonując 20 konkurentów, wyjechałem do Japonii. Położyłem nacisk na badania komparatystyczne i naukę języka. Do tej pory zresztą podtrzymuję japońskie kontakty badawcze i wykładowe. Będąc tam, „przespałem” natomiast polską transformację, bowiem do Polski wróciłem już po obradach Okrągłego Stołu.
Od początku swojej pracy zawodowej do chwili obecnej jest Pan związany z Wydziałem Prawa i Administracji UMCS, gdzie przeszedł Pan przez wszystkie szczeble naukowe i funkcyjne. Co stanowiło dla Pana największe wyzwanie?
Myślę, że największe wyzwania związane były z uczelnianymi funkcjami. Pierwszym było sprawowanie funkcji dziekańskiej. To był 1999 r., przełom tysiącleci, byłem wtedy młodym człowiekiem, chyba najmłodszym w gronie dziekanów UMCS i dziekanów wydziałów prawa. Chciałem wypromować nasz wydział i to się udało, bo uplasował się w ścisłej czołówce w Polsce. To był przewrót systemu, wprowadzaliśmy reformę studiów (np. ECTS) nie do końca akceptowaną przez wydziałowy establishment. Drugim ogromnym wyzwaniem jest kierowanie od 2019 r. Instytutem Nauk Prawnych. Jest on bardzo duży i specyficzny, bowiem większość pracowników wykonuje też zawód praktyczny. Są tu m.in. sędziowie, adwokaci i radcowie, którzy muszą godzić te funkcje z pracą naukową. A o tym, że robią to skutecznie, świadczą wyniki ostatniej parametryzacji.
Panuje przekonanie, że prawnicy to ludzie z silną psychiką, bardzo uporządkowani i ambitni, u których wszystko działa jak w szwajcarskim zegarku.
Trochę tak jest, ale wbrew pozorom nie musi to oznaczać pracy ponad siły. Ja np. mam czas na aktywność pozanaukową, w tym na wypoczynek. Mam szczęście, że lubię swoją pracę i ona mnie nie męczy, a więc to wszystko się zazębia.
Podejmował Pan również wiele działań na rzecz ochrony, wzmacniania wolności i praw obywatelskich, uczestnicząc w pracach Komisji Praw Człowieka utworzonej przy Naczelnej Radzie Adwokackiej.
Dzięki namowie mec. Piotra Sendeckiego w 1991 r. zostałem członkiem adwokatury. Zainteresowałem się prawami człowieka, ponieważ wówczas zaczęła obowiązywać u nas europejska konwencja i ludzie zorientowali się, że mogą wnosić skargi do Strasburga. To była trochę „orka na ugorze” – ogromna praca uświadamiająca, pisanie wniosków, reprezentacja klientów przed Europejskim Trybunałem Praw Człowieka. Członkostwo w powstałej wówczas Komisji Praw Człowieka pozwoliło mi na łączenie perspektywy praktycznej i akademickiej. Chyba tylko nauki prawne i medyczne mają takie „kliniczne zakotwiczenie”, w ramach którego odwołujemy się do realnego problemu – mamy chorego człowieka albo człowieka w „potrzebie prawnej” i należy mu pomóc. Niezbędne są procedury, człowiek musi wiedzieć, że ma ochronę prawną, szczególnie kiedy czuje się zagrożony przez państwo. Nie da się rozmawiać o wadze praw człowieka, czy ustalać standardy ich ochrony bez wrażliwości aksjologicznej. Oczywiście ważny jest też rodzaj tej aksjologii, bo np. perspektywa teologiczna i liberalna kształtują zupełnie różne wizje praw jednostki.
Ma Pan na swoim koncie wiele nagród i osiągnięć naukowych, a Pana praca habilitacyjna pt. Klauzule generalne w stosowaniu prawa uzyskała prestiżową nagrodę im. Leona Petrażyckiego.
Praca nad tą rozprawą oraz w pewnym sensie sama nagroda uświadomiły mi praktyczny sens teorii prawa i jej rolę w integracji nauk prawnych. W latach 80. wybór tematu stricte jurydycznego dla pracy „na stopień naukowy” był najbardziej racjonalny. Dlatego zacząłem badać orzecznictwo, poddając analizie wszystkie opublikowane orzeczenia sądów najwyższych instancji w Polsce. Myślę, że najważniejszym efektem tych badań było właśnie przekonanie się o wadze podejścia integracyjnego w naukach prawnych.
I na koniec, co daje Panu w pracy najwięcej satysfakcji?
W tej chwili mam ten komfort, że jestem „wyłącznie człowiekiem uniwersytetu”. Pozostając sędzią Naczelnego Sądu Administracyjnego w stanie spoczynku, utrzymuję oczywiście kontakt z sądem, ale głównie na płaszczyźnie doradczej i konferencyjnej. Uważam natomiast, że na sposób myślenia, na elastyczność w postrzeganiu świata wielki wpływ ma dający niekłamaną satysfakcję i „odmładzający nas” kontakt ze studentami i młodymi adeptami nauki, co potrafi „trzymać w pionie” przez długie lata.
Rozmawiała Klaudia Olender
Fot. Klaudia Olender